Obrazy Beaty Konarskiej służą odkrywaniu. Odsłanianiu sromu i problemu. A właściwie wyzbywaniu się sromu, czyli wstydu, poprzez odsłanianie problemu – pisze we wciągającym eseju towarzyszącym wystawie malarki „Mea vulva“ Janusz Noniewicz.

Poszłam obejrzeć wystawę, licząc na niebanalne, wizualne doznania i nie zawiodłam się. Jest coś niesamowicie wyzywalającego w oglądaniu wielkich, jaskrawych wagin. Po prostu są, zupełnie naturalne, obojętne wobec ewentualnych emocji widza. Zresztą – jak zauważa Noniewicz – wagina sama staje się sztuką. Wagina zostaje w obrazach Konarskiej wystawiona na widok publiczny. Jest oglądana, ale nie podglądana. Najczęściej jest ukazana jako obiekt. Jak dzieło sztuki umiejscawiana w przestrzeni jakby muzeum czy galerii. No, i ma swoją publiczność, która patrzy i się nie wstydzi. Bo w malarstwie (w malarstwie w ogóle i w malarstwie Konarskiej) chodzi o to, żeby patrzeć. Ekspozycja jest przeciwieństwem ukrycia – pisze.

Ciekawe są też refleksje nad pochodzeniem słów „srom“ i „prącie“. Noniewicz przeciwstawia polski srom (oznaczający również wstyd, niesławę), nienacechowanemu słowu „vulva“ obecnemu w wielu europejskich językach. Z kolei polskie „prącie“ – wskazuje – pochodzi od określeń oznaczających „witkę, cienką, młodą gałązkę, a także czasownika „wzbierać“. Po raz kolejny język wyznacza inne normy dla kobiet i mężczyzn.

Wydaje się jednak, że w tej nieformalnej i niesłownikowej przestrzeni zarówno „srom“, jak i „prącie“ znikają z języka. Jest penis dość powszechnie akceptowany. Nie ma natomiast podobnej zgody, jeśli chodzi o kobiece narządy płciowe. Wagina? Cipka? Pochwa? Zresztą być może dlatego artystka wybrała łaciński tytuł dla swojej wystawy „Mea vulva”?

Obrazy Beaty Konarskiej